Gniazdo

Rafał Glapiak

Rory O’Hara (Jude Law), ambitny, przebojowy przedsiębiorca, przekonuje swoją amerykańską żonę Allison (Carrie Coon) i dwoje dzieci do opuszczenia wygodnych przedmieść Nowego Jorku i powrotu do rodzinnej Anglii, gdzie mógłby przyjąć pracę w dawnej firmie i wreszcie zbić wymarzony kapitał. Nie bacząc na koszty Rory wynajmuje ogromną nieruchomość w hrabstwie Surrey pod Londynem. Posiadłość pamięta XVIII wiek, a jeden ze znajdujących się w niej stołów jest tak duży, że nie zmieściłby się w żadnym innym brytyjskim majątku. Przeprowadzka – czwarta w ciągu zaledwie dekady – nie w smak jest kobiecie, której za oceanem udało się zbudować własną firmę hodowli koni i nauki jeździectwa. Ale determinacja męża jest tak wielka, że nie ma w zasadzie innego wyboru.

Lata 80. ubiegłego stulecia. W radiu słychać fragment przemówienia prezydenta Ronalda Reagana. Nie bez powodu. Trwa epoka, w której w gospodarce triumfuje neoliberalizm i korporacjonizm. Kapitalizm ma się świetnie. Klasa średnia jest największą beneficjentką tak zwanej reaganomiki. Zniesione zostają wszelkie ograniczenia niekorzystne dla wielkich firm. Fuzje i przejęcia są na porządku dziennym. Sprzyjająca koniunktura przyczynia się do postępującego zaniku uczuć i elementarnych wartości. Profesjonalizm, pragmatyzm i indywidualizm poluźniają więzy intymne. Walki toczone dotąd w biurach przenoszą się do domów, przez co rodzinne gniazdo staje się coraz bardziej przerażające i niebezpieczne. Rory to typowy japiszon, całym sobą przejawiający zamiłowanie do luksusu ponad stan i wręcz makiaweliczne dążenie do sukcesu.

„Gniazdo” w reżyserii Seana Durkina, który przed dziewięcioma laty dał się poznać jako twórca mocnego debiutu, niezależnej psychodramy „Martha Marcy May Marlene” (2011), to zarówno film opowiadający o latach 80., jak i kino retro wprost wyjęte z tej dekady, słynącej wszak nie tylko z realizowanych na potęgę akcyjniaków z Sylvestrem Stallone’em i Arnoldem Schwarzeneggerem (wyrażających zresztą ducha polityki Reagana), ale również z analizowania na gorąco ówczesnego społeczeństwa. Zapracowany ojciec, matka poza domem i nastoletnie dzieci u progu dorosłości pozostawione same sobie – to klasyczny model prezentowany na ekranie w tym okresie. Wystarczy przypomnieć „Wall Street” (1988) Olivera Stone’a, w którym bohater daje się porwać wirowi władzy i korporacyjnemu układowi sił, przeżywając jednocześnie małżeński kryzys.

Carrie Coon i Jude Law

Durkin nie spieszył się z realizacją nowego obrazu; podobnie niespieszny jest ten film. Powoli na pięknej rodzinnej fasadzie zaczynają się pojawiać rysy i pęknięcia, przez które do żywego organizmu wdaje się infekcja. Przystojny Rory, na każdym kroku dbający o swój idealny wizerunek, jest mistrzem autoprezentacji. Potrafi sprzedać każdy produkt i każdy pomysł. Nauczył się tego w Stanach Zjednoczonych, mekce kapitalizmu, gdzie zaczerpnął innego powietrza i poznał słodki zapach sukcesu. Amerykański sen się ziścił. To jednak wciąż za mało. Mężczyzna łaknie więcej, choćby szczyt miał osiągnąć, wspinając się po trupach. To, jak się okazuje, tylko mechanizm obronny, mający zrekompensować realne, skrzętnie ukrywane przed żoną i dziećmi pochodzenie z rodziny robotniczej. Może i do Anglii wraca z tarczą w ręku i kilkoma asami w rękawie, ale wciąż z tymi samymi kompleksami natury finansowej i klasowej, z jakimi ją przed laty opuszczał. Gdy w taksówce mówi, że jest dobrym ojcem, bo zapewnia dzieciom jedzenie i dach nad głową, słyszy od kierowcy, że to absolutne minimum. Nie ma czym się chwalić. Nic więc dziwnego, że do wynajmowanego pałacu będzie musiał dostać się pieszo, niczym włóczęga albo służący.

W tym samym czasie jego żona – nie bez powodu stylizowana na jedną z blondynek Alfreda Hitchcocka [złowieszcza atmosfera rodem z „Rebeki” (1940) czy „Marnie” (1964) unosi się nad całością] – do tej pory podporządkowana mężowi, zdaje sobie sprawę, że coś tu nie gra, tak w relacji ich dwojga, jak i w ich portfelach. Rzecz w tym, że Durkin nie oszczędza i bohaterki – dobroć, przyzwoitość i bezinteresowność także okazują się pozorne. Skupiona na sobie i na rozkręceniu biznesu konnego nie dostrzega, że dzieci również cierpią: córka zaczyna się buntować, syn zaś zamyka się w sobie.

W tytułowym gnieździe nie ma miejsca na domowe ognisko. Zamczysko pochłania mieszkańców. Rodzina O’Harów zapada się mentalnie w ponurej, słabo oświetlonej – pomimo olbrzymich okien – klaustrofobicznej posiadłości. Reżyser zręcznie ogrywa tropy gatunkowe, co chwila myląc widza, któremu wydawać się może, że oto ogląda gotycki horror, także ze względu na operowanie optycznymi zbliżeniami na wzór „Nie oglądaj się teraz” (1973) Nicolasa Roega; zupełnie tak, jakby wszystko było obserwowane przez jakąś tajemniczą siłę z zewnątrz. Realna groza dotyczy jednak nie tyle posesji, co ludzkiego wnętrza. Podstawowa komórka społeczna, na pierwszy rzut oka wyrażająca ideę amerykańskiej sielanki, zaczyna się rozkładać, a błogostan zamienia się w koszmar, niczym w innym klasyku z lat 80. o nawiedzonym domu – „Lśnieniu” (1980) Stanleya Kubricka. Trzeba zajrzeć jeszcze głębiej, by zatrzymać degrengoladę.

RAFAŁ GLAPIAK

Kino nr 10/2020, © Fundacja KINO 2020

The Nest

Scenariusz i reżyseria Sean Durkin. Zdjęcia Mátyás Erdély. Wykonawcy Jude Law, Carrie Coon, Oona Roche, Charlie Shotwell. Wlk. Brytania, Kanada 2020. Czas 107 min

Dystrybucja kinowa M2 Films

Skip to content