Strona główna » Recenzje » Co w duszy gra
Co w duszy gra

Adriana Prodeus

Zaświaty to miejsce dobrze znane z kina. Widownia lubi bowiem raz na jakiś czas dokonać rachunku sumienia, a kiedy miałaby znaleźć ku temu lepszy moment jak nie teraz, w trakcie pandemii. O życiu po śmierci opowiadał niedawny film Pixara / Disneya „Coco”, ale tam chodziło o pojednanie z przodkami, tym razem zaś chodzi o znacznie trudniejsze pogodzenie się z samym sobą.

Bohater „Co w duszy gra” dochodzi do wniosku, że zmarnował dany mu czas. Oddaje to już fałszująca melodyjka słynnej czołówki Disneya – tego papierowego zamku na wodzie – grana przez nieudolną orkiestrę, której członkowie zdekoncentrowani śpią, nudzą się i bumelują. Czy nie jest właśnie tak, że często źle gramy partie, jakie przypadły nam w udziale? Co zrobić, żeby życie nabrało sensu, żeby dawało przyjemność niczym dobra melodia? – pytają twórcy filmu w czasie, delikatnie mówiąc, nie najłatwiejszym dla odbiorcy. Dlatego zadaniem „Co w duszy gra” staje się dodanie nam otuchy, co okazuje się nie takie łatwe.

Wspomnianym bohaterem jest Joe Gardner, nauczyciel muzyki w szkole średniej, niespełniony pianista jazzowy, osamotniony na własne życzenie, gdyż nie umie wyrwać się spod presji matki i uwierzyć w siebie. Narracja opowiadana jest z perspektywy niesfornego dziecka uwięzionego w ciele dorosłego, które wciąż szuka swojej życiowej drogi. Film staje po stronie tych, którzy jeszcze jej nie znaleźli i doceniają życie dopiero w chwili, gdy zostaje im odebrane.

Joe jest jedynym człowiekiem niepogodzonym z umieraniem, podczas gdy inne postaci, które spotyka po drugiej stronie, wcale nie buntują się przeciwko utracie ziemskiego żywota. Ba! Po reinkarnacyjnym praniu mózgu nawet nie myślą, żeby je odzyskać albo wręcz, jak dusza nr 22, nie zamierzają ponownie się narodzić, nie widząc w tym zgoła nic interesującego. Dlaczego w ogóle chcieć żyć? Ciekawe, który z familijnych widzów na serio porozmawia o tym z dzieckiem.

Pixar chce, żeby na ekranie rządziła logika życiowa, żeby animowane postaci były równie prawdziwe jak ludzie. A jednak trudno przełamać konwencję, dlatego nie chce się wierzyć, że nagle „ups!”: w nadmuchiwanym, pluszowym świecie coś się zepsuło i postać nie żyje. Ogląda się to z początku jak dziecięcą zabawę, w której ktoś udaje, że umiera, a potem śmieje się dalej. Po pewnym czasie jednak strata staje się nieuchronna. Jak w „Gdzie jest Dory?”, „Toy Story 4” czy „Naprzód”, postaci konfrontują się z czyimś odejściem.

Reżyserzy „Co w duszy gra” wyciskają wtedy łzy na kiczowatym motywie, oderwanym od reszty świetnej, by nie powiedzieć wybitnej muzyki tego filmu, czego przykładem jazzowy standard „My favourite things”, gdzie nutami stają się strzępy rzeczywistości: wiatr z metra, bajgiel, lizak, pizza, piosenka o miłości. Te dźwięki każą tęsknić za wszystkimi drobiazgami, które sprawiały przyjemność, póki się żyło. Kluczowym symbolem staje się nosek klonu złapany w locie z gałęzi drzewa. Radość życia odzyska się, gdy spojrzy się na siebie jak na część pewnej całości, element niezbędny, aby życie trwało, niezależnie od tego, co w duszy gra i czy znalazło się, czy też nie, swoje powołanie.

Przedświaty

Świat tego filmu składa się z rekwizytów przeszłości, których już prawie nie ma – jak klub jazzowy Half-Note, winyle, fedora, błękitny garnitur z prawdziwej wełny. Czy dlatego, że nostalgia zdaje się bardziej przytulna niż teraźniejszość? Natomiast w świecie po śmierci jako kostucha pojawia się księgowa. Zderzenie czeluści (sygnalizowanej przez mrożący krew w żyłach temat skomponowany przez Trenta Reznora) ze swojskim, domowym, miejskim klimatem daje mocny efekt humorystyczny. A gdy jeszcze księgowa „najgłówniejsza z głównych” przez przypadek uśmierca przypadkowego przechodnia, a potem przywraca go do życia, to humor nabiera barw najczarniejszych z czarnych. Twórcy filmu kpiarsko podchodzą do eschatologicznych wizji, nogami mocno trzymając się ziemi – jedynej sfery, w której naprawdę możemy coś zmienić.

Kreacja życia po życiu jest w animacji niezwykle uproszczona i to zdecydowanie zaleta, nie wada. Według Pixara tamten świat to infantylna wizja, nie mniej absurdalna od siwego brodacza siedzącego na chmurze z aniołami i Św. Piotrem podzwaniającym złotym kluczem. Nieboszczycy jadą taśmowo do nieba. Panuje w nim antyindywidualizm. Gdy jednej duszyczki brakuje – oczka na liczydle, trzeba to naprawić, bo rachunkowość musi się zgadzać. Ten nieludzki świat zamieszkają lekkie, kubistyczne figury, wszystkie o tym samym imieniu.

System działania przedświatów oparty jest na formatach, jakie dobrze znamy. Szkolenie dla mentorów przypomina wykład TED, warsztat przygotowawczy – narzędzia coachingu. W ramach autoprezentacji nienarodzona dusza z dumą przedstawia się jako „megalomaniak, manipulator i oportunista” i cóż może począć, że taka właśnie się urodzi. Ludzie in spe przechodzą trening w warunkach laboratoryjnych, gdzie pizza jest bez smaku, a wrażenia nie są zmysłowe – przyszłe istnienia łykają teorię bez praktyki. Z tego sztucznego rezerwatu woskowych budowli spada się w dół, w przerażającą otchłań Ziemi. Prawdopodobnie dlatego życie jest takim cierpieniem, że nie da się do niego przygotować.

Film jest głównie ironiczny i sarkastyczny. Nie wierzy w religię i inne protezy. Na serio sławi tylko przyjaźń i wzajemne wsparcie. Liczy się pamięć ciała i pamięć duszy, których nie da się rozdzielić. Liczy się pasja i poczucie własnej wartości – bez niego nie da się żyć i tworzyć relacji, a to one, jak zwykle w kinie tego rodzaju, okazują się najważniejsze. Sensem życia jest budowanie więzi z innymi ludźmi, zabawkami, rybkami, robaczkami – czymkolwiek, co tylko Pixar / Disney zechce nam zanimować. I po to, by mógł dalej to robić, jesteśmy mu potrzebni.

ADRIANA PRODEUS

Kino nr 5/2021, © Fundacja KINO 2021

Soul

Reżyseria Pete Docter, Kemp Powers. Scenariusz Pete Docter, Mike Jones, Kemp Powers. Zdjęcia Matt Aspbury, Ian Meggiben. Muzyka Trent Reznor, Atticus Ross, Jon Batiste. USA 2020. Czas 100 min

Dystrybucja kinowa Disney

Skip to content