Córka

Igor Kierkosz

Co najmniej ambiwalentnie myślę dziś o nabywaniu feministycznej wrażliwości przez duże studia produkcyjne. Jasne, można się tylko cieszyć, że zwiększa się reprezentacja kobiecych postaci: „Atomic Blonde” zamiast „Johna Wicka” albo „Czarna Wdowa” zamiast „Kapitana Ameryki”. Ta sama tendencja stwarza jednak warunki do ujednolicenia sporej części współczesnej produkcji filmowej. Gdy więc słyszę frazę „kino feministyczne”, spodziewam się emancypacji opartej na prostym odwróceniu patriarchalnego schematu – z obowiązkowo ironiczną i samoświadomą bohaterką kopiącą tyłki hordom męskich oblechów.

„Córka” Maggie Gyllenhaal ustawia się gdzieś obok, na osobnej orbicie. I mimo że w żadnym momencie nie hołduje najprostszym strategiom antypatriarchalnego buntu, ma w sobie więcej mocy niż najgorętsze korpofeministyczne tytuły. Jakkolwiek brutalnie emancypowała się ekranowa Harley Quinn w „Ptakach Nocy” (2020) i jakkolwiek efektownie mściła na gatunku męskim Cassandra z filmu „Obiecująca. Młoda. Kobieta.” (2020), obie musiałyby skapitulować w konfrontacji z Ledą, główną bohaterką „Córki”. Rzecz w tym, że ta ostatnia wygrywa czymś więcej niż brutalną siłą i ironią.

Debiut reżyserski Gyllenhaal w poszukiwaniu autentycznych wymiarów feminizmu zwraca się ku realizmowi. Scenariusz przytłacza mocą subtelnych reakcji, a nie wprost artykułowanych emocji. Większość dramatu rozgrywa się tu w oczach Olivii Colman i gestach Jessie Buckley, która w retrospekcjach powraca jako młodsza wersja Ledy.

A trzeba powiedzieć, że jest to dramat dojmujący. Prosta, zdawałoby się, historia naukowczyni w średnim wieku a jednocześnie matki dwóch dorosłych córek, która wśród greckiego słońca wdaje się w niejasną znajomość z atrakcyjną młodszą mamą, prowadzi w rejony rzadko eksplorowane w światowym kinie i tabuizowane w społecznej dyskusji. Bo dla Gyllenhaal macierzyństwo równie dobrze może być pragnieniem i misją, możliwością i wyborem, jak i czymś niechcianym.

To ten rodzaj seansu, który w miejsce potencjalnych odpowiedzi stawia pytania i nie pozostawia z jednoznacznym przekazem. Dlatego zamiast oceny moralnej dostajemy prezentację różnych modeli tego samego archetypu. Kolejne wchodzące na scenę aktorki – Olivia Colman, Dakota Johnson, Dagmara Domińczyk, Alba Rohrwacher – reprezentują spektrum matczynych postaw. Każda z nich performuje rolę matki w zupełnie różnych rejestrach emocjonalnych i ideowych. Raz będzie to matka kochająca, innym razem zrezygnowana, a jeszcze innym – zaangażowana.

Olivia Colman, Paul Mescal

Zarazem dawno w kinie nie było tak czułego (a przy tym wcale nie czułostkowego) obrazu. Debiutująca reżyserka rozgrywa całość na ekstremalnych zbliżeniach. Zdjęcia Hélène Louvart na tyle subtelnie rozrysowują nastroje, że z początku można mieć wrażenie nadmiernej „obyczajowości” obrazka. Trzeba drobnego wysiłku, żeby wakacyjny wyjazd Ledy na południe Europy oddzielić od mimowolnych skojarzeń z kinem spod znaku „Pod słońcem Toskanii”. Jednak gdy do głosu dochodzą pierwsze retrospekcje i zbliżenia, staje się jasne, że Louvart świadomie miesza rejestry wizualne i konsekwentnie intensyfikuje – z początku niespieszne – tempo.

A przecież można było dużo prościej. Materiał wyjściowy „Córki” – powieść Eleny Ferrante pod tym samym tytułem – stanowi niemal gotowy scenariusz, fraza włoskiej pisarki jest wyjątkowo obrazowa. Reżyserka skrupulatnie podąża za fabułą literackiego pierwowzoru, więc na początku się wydaje, że nie planuje zaskakiwać kinowej widowni nowym odczytaniem tekstu.

Ale film Gyllenhaal to ten rodzaj adaptacji, która ostatecznie w pełni wykorzystuje potencjał nowego medium. A przy tym nie zabija myśli Ferrante, tylko uzupełnia ją o nowe konteksty. Mamy tu wręcz do czynienia z tym rzadkim przypadkiem, w którym o niektórych aspektach filmu mogę powiedzieć: „lepsze niż w książce”. Język kina świetnie koresponduje z tą historią – bliskie plany skupiają wzrok na detalach, oświetlenie odpowiada zmiennym nastrojom, całość spełnia zasadę show, don’t tell – tym się karmi ekran.

Najbardziej zuchwałym pomysłem Gyllenhaal jest tonalna wolta, która z klasycznej obyczajówki Ferrante robi nie-klasyczny filmowy thriller. Jego oryginalność bierze się z trudno uchwytnego źródła napięcia. Jest zbrodnia? Właściwie tak, ale przecież nie jak u Finchera. Zwroty akcji? Oczywiście, ale nie w lumetowskim stylu. Do tego słoneczna nadmorska sceneria zamiast duszącej klaustrofobii, a i tak w czasie seansu nie można pozbyć się dreszczy.

Między poszerzaniem pola feministycznej dyskusji a efektownym budowaniem suspensu mieści się wszystko, czego oczekuję od współczesnego filmu – ważka treść i czysto kinofilska przyjemność. Z tego połączenia powstało prawdziwie żywotne kino, które unikaniem schematów potwierdza naczelną zasadę Ledy: „czasami trzeba uciec, żeby żyć”.

IGOR KIERKOSZ

Kino nr 3/2022, © Fundacja KINO 2022

The Lost Daughter

Reżyseria Maggie Gyllenhaal. Scenariusz Maggie Gyllenhaal według powieści Eleny Ferrante. Zdjęcia Hélène Louvart. Muzyka Dickon Hinchliffe. Wykonawcy Olivia Colman, Jessie Buckley, Dakota Jonhson, Dagmara Dominczyk, Ed Harris. Grecja – Wlk. Brytania – Izrael – USA 2021. Czas 121 min

Dystrybucja kinowa Monolith Film / Velvet Spoon

Cineman, Canal+, Rakuten, Play Now

Skip to content