Strona główna » Recenzje » Tam gdzieś musi być niebo
Tam gdzieś musi być niebo

Joanna Ostrowska

Święta Wielkanocne w Nazarecie. Prawosławny biskup prowadzi procesję z krzyżem. Ludzie modlą się w skupieniu i śpiewają pieśni. Nastrój jest podniosły. Kiedy pochód dociera do drzwi świątyni, które powinny się otworzyć na wezwanie duchownego, nagle cały plan bierze w łeb. Biskup puka kilkakrotnie, a głos po drugiej stronie krzyczy: „Ojczulku, nawet i samemu bogu nie otworzymy!”. Zaczynają się negocjacje, prośby i nalegania. Tłum czeka w napięciu. Pijani „goście” świątyni nie mają zamiaru wpuścić procesji. W końcu biskup bierze sprawy w swoje ręce.

Pierwsza scena nadaje rys każdej kolejnej przypowieści, które składają się na film „Tam gdzieś musi być niebo” Elii Suleimana. Po prawie dziesięcioletniej przerwie palestyński reżyser wraca na ekrany i nie ma ochoty zaskakiwać. Epizodyczna struktura narracji, w której dominują ironia i humor, to jego znak rozpoznawczy. Bardzo podobnie pokazywał codzienność Palestyńczyków w „Kronikach znikania” (1996), „Boskiej interwencji” (2002) i w „Czasie, który pozostał” (2009). Polityka, historia i konflikt izraelsko-palestyński zawsze stanowiły tło jego filmów, ale Suleiman próbował uciekać od patosu i cierpienia. Szukał swojego sposobu na kino politycznie zaangażowane. Na świecie jest najczęściej opisywany jako spadkobierca Bustera Keatona czy Jacquesa Tati, choć tak naprawdę obok żartu w jego kinie widać też ciągły niepokój i permanentne zagrożenie.

W „Tam gdzieś musi być niebo” przewodnikiem w podróży jest oczywiście sam Elia Suleiman. Stateczny pan w kapeluszu, elegancko ubrany obserwator, który zawsze z filiżanką kawy albo kieliszkiem wina w ręku patrzy na otaczającą go rzeczywistość. Można odnieść wrażenie, że Suleiman gra również swoim wizerunkiem. Na pierwszy rzut oka jest kimś z „dobrego zachodniego świata”. Ale kiedy tylko wspomina o swojej tożsamości narodowej, pojawiają się problemy. Obserwator podpatruje mikrokosmos swojej dzielnicy i miasta, z którego pochodzi. Najbardziej interesują go ludzie: sąsiedzi, miejscowy pijaczek, przypadkowi policjanci. Nie musi z nimi rozmawiać. Zdarza mu się to rzadko. Jego ingerencje w przestrzeń są niewielkie. Jest świadkiem drobnych incydentów, w których pojawiają się siła i przemoc. Ludzie nie potrafią się ze sobą komunikować. Każda interakcja przypomina walkę o własne miejsce, co w sytuacji Palestyńczyków nabiera istotnego znaczenia. Głównym motywem jest chęć upodlenia kogoś, kogo uznaje się za słabszego. Byle tylko pokazać, że nie jest się ofiarą.

Elia Suleiman

W poszukiwaniu „lepszego jutra” bohater udaje się do Paryża i Nowego Jorku. Suleiman odwołuje się tutaj do własnej biografii. Bierze na warsztat figurę reżysera bezpaństwowca, który miota się między oczekiwaniami publiczności, zagranicznych producentów, aktorów i przypadkowych taksówkarzy. Każdy wie lepiej, na czym polega kino polityczne. W „lepszym świecie” wszyscy wiedzą także, co jest odpowiednio palestyńskie, a co nie. Mniejszość arabska na Zachodzie też wpisuje się w ten trend. Film palestyńskiego reżysera nie może przecież dziać się gdziekolwiek. I musi sprostać określonym gustom widowni.

Absurd tych sytuacji Suleiman zgrabnie kontrastuje z drobnymi przesunięciami w życiu poukładanych obywateli Paryża i Nowego Jorku. Policjanci francuscy jeżdżą po mieście niczym tancerki w balecie narodowym. Wszystko dookoła jest symetryczne i uporządkowane. Święto narodowe to oczywiście pokaz siły i oręża państwowego, ale trudno nie zauważyć, że tylko czarnoskórzy obywatele francuscy sprzątają ulice po białych gościach. W Nowym Jorku w sklepie z żywnością nagle każdy ma na plecach karabin maszynowy albo inny, jeszcze bardziej wymyślny przyrząd do mordowania. Bezpieczeństwo jest przecież najważniejsze, bo terrorysta czai się tuż za rogiem.

Podróżnik-reżyser w końcu wraca do domu. Nie ocenia ani nie analizuje. W trakcie podróży pisał scenariusz. Zawsze towarzyszyły mu zdjęcia bliskich. W „Tam gdzieś musi być niebo” próżno szukać opowieści o sile tożsamości, braku domu czy zniszczonej wspólnocie. Suleiman pokazuje, że aby nie zwariować, trzeba tropić te rzadkie momenty, kiedy można zapomnieć o okupacji, prześladowaniu, brutalności i przemocy.

Dlatego po powrocie tak chętnie obserwuje tańczących, radosnych ludzi i anonimową kobietę pogrążoną w zadumie w odległym gaju oliwnym. Rzeczywistość wraca do niego w mgnieniu oka, podobnie jak do widzów, którzy w jednym z epizodów mogą zobaczyć młodą dziewczynę z przewiązanymi oczami. Wiezie ją dwóch izraelskich żołnierzy zainteresowanych swoimi okularami przeciwsłonecznymi. Na pierwszy rzut oka scena ta wygląda jak kolejny skecz w duchu Keatona. Gdyby nie pamięć o Ahed Tamimi – szesnastoletniej dziewczynie z Nabi Saleh, która za uderzenie izraelskiego żołnierza w twarz dostała osiem miesięcy więzienia. A groziło jej dziesięć lat. To do jej historii nawiązuje Suleiman. To ona powinna z nami zostać.

JOANNA OSTROWSKA

Kino nr 1-2/2020, © Fundacja KINO 2020

It Must Be Heaven

Scenariusz i reżyseria Elia Suleiman. Zdjęcia Sofian El Fani. Wykonawcy Elia Suleiman (Es), Gael García Bernal (Gael García Bernal), Ali Suliman (szaleniec), Stephen Mchattie (tarocista), Grégoire Colin (mężczyzna w metrze), Kwasi Songui (taksówkarz w Nowym Jorku). Francja, Katar, Niemcy, Kanada, Turcja, Palestyna 2019. Czas 97 Min

Dystrybucja kinowa Aurora Films

VOD: Player, Canal+, Vod.pl, CDA, KinoPodBaranami, MojeEKino

Skip to content